Kierowca żeglugi dalekomorskiej
Personalia: Tomek |
Przez “dóbr wszelakich”
rozumiem naprawdę wszystko co się da – firma zajmuje się nie
tylko przesyłkami paletowymi ale i meblami, dywanami, paczkami z TNT
(oni tam już własnych pojazdów nie wysyłają), puszkami z
piwem, ciastami od babć dla wnuczków, częściami
samochodowymi a także dostawami dla wojska, dostawą opon do i od
wulkanizatora czy lekarstwami dla aptek i lekarzy.
Moje obowiązki w tej firmie zasadniczo
dzielą się na dwa etapy: przez pierwsze dwa dni w tygodniu jeżdżę
po Glasgow i okolicy i zbieram przesyłki idące na wyspy oraz
dostarczam te, które z wysp przyszły na większy ląd. Druga
część tygodnia to właściwa wyprawa i tym właśnie chciałem się
z Wami podzielić.
Wyruszam na zachód. Mijam Clydebank, dawniej wrący życiem ośrodek przemysłu Stoczniowego, pozostawiam po lewej Erskine Bridge, ostatnią przeprawę przez Clyde i już za kilkadziesiąt minut wita mnie zatykający dech w piersiach widok słynnego jeziora Loch Lomond. Trasa moja prowadzi jego zachodnim brzegiem. Pierwsza część drogi to szeroka, dobrze wyprofilowana szosa. Jadę grzecznie 40 mil na godzinę, jak policjant grożąc mandatem przykazał a za mną powolutku formuje się sznureczek pokornych szkotów sunących za mną jeden po drugim. To niecodzienny widok dla polskiego kierowcy – pomimo upartego dawania znać lewym kierunkowskazem że droga przede mną wolna i można wyprzedzać rzadko kto decyduje się na ten manewr.
Trudno – ich strata. I to wielka, bo drugą połowę jeziora Loch
Lomond objeżdżać będziemy wąziutką ścieżynką wijącą się
wzdłuż linii brzegowej. Jest ona na tyle wąska, że jadąc na
wprost mam ok. 10 cm do linii od zarówno prawego jak i lewego
koła.
Biorąc pod uwagę całkowity brak skrajni (w UK bardzo łatwo
stracić lusterko o latarnię, drzewo, mur czy znak drogowy stojący
dosłownie na krawędzi jezdni, dlatego właśnie często spotyka się
specjalne ochraniacze na lusterka zamontowane na większych
pojazdach) oraz to, ze ładunek, którego większą część
stanowią sieci rybackie, pokaźnie wypycha kurtyny dzięki czemu
samochód jest lekko licząc o ponad pół metra szerszy
już minięcie się z samochodem osobowym na lekkim łuku wymaga
dużej zręczności.
O minięciu się z inną ciężarówką
lub autokarem na zakręcie można tylko pomarzyć – nawet na
prostej oznacza to często dla nas obu zredukowanie prędkości
praktycznie do zera.
Ruch na tym odcinku trasy jest dość znaczny, więc przejechanie tego fragmentu drogi zajmuje pokaźny kawałek czasu, tym bardziej że od czasu do czasu decyduję się na zjazd do jakiejś zatoczki aby przepuścić nagromadzoną za mną gromadę pomniejszych pojazdów.
W końcu wyjeżdżamy znowu na cywilizowaną drogę. Szeroka szosa leniwie wznosząca się prowadzi nas w coraz większe góry – widoki są oszałamiające, tym bardziej, że pogoda jest typowo szkocka – chmury wiszą nisko, gdzieniegdzie snuje się mgła, a w kałużach odbija się pokazujące się znienacka od czasu do czasu słońce.
Po pewnym czasie znajduję się na dużym płaskowyżu – na horyzoncie chmury, po mojej lewej i prawej stronie wrzosowiska poprzetykane niewielkimi jeziorkami aż po horyzont, przede mną nitka szosy stanowiąca jedyną oznakę cywilizacji. W zasięgu wzroku nie widać nawet jednego głupiego słupa. Po pewnym czasie droga przebija się przez ciasną przełęcz a następnie zjechawszy w dół wśród przepięknych gór zaczyna podążać wzdłuż linii brzegowej kolejnego jeziora. To znak, że niedaleko Fort William.
To naprawdę duża
frajda pomykać sobie po idealnie równej szosie wśród
pięknych gór – z górki udaje mi się nawet
przekroczyć 65 mil na godzinę (czyli jadę około 100 km/h). Wiem
wiem, nie powinienem, ale w zasięgu wzroku człowieka ani widu, ani
słychu. Nawet wszechobecne w Szkocji owce gdzieś znikły.
Czas
płynie, a ja tymczasem po relaksującym zjeździe dla mojej
ciężarówki przyszedł czas ciężkiej pracy – wspinaczka.
Ósemka ustępuje miejsca siódemce, siódemka
szóstce, szóstka piątce... Nie jest jeszcze tak źle
jak na Szkocję, skoro nie musiałem schodzić na dolną skrzynię –
pamiętajmy, ze jest to kraj, w którym nie jest niczym
nadzwyczajnym spotkanie znaku “stromy podjazd – 20%”. Widok z
przełęczy wynagrodziłby mi wszystkie trudy nawet gdybym musiał
wspiąć się tam na rowerze, a co dopiero kiedy wyjechałem sobie na
górę w luksusowych warunkach. Kolejny zjazd i teraz już
większą część drogi podążać będziemy wzdłuż wybrzeża.
Przerwa wypadła mi w malutkiej wioseczce wciśniętej w zakole
zatoki.
Za którymś
z zakrętów wita mnie stojący nad krawędzią wody zamek –
to znak, że do wyspy Skye niedaleko. I faktycznie – już po
kilkunastu kolejnych zawijasach w zasięgu wzroku pojawia się Skye
Bridge. Choć ostatnio wyciskałem z silnika ostatnie poty – przez
kilka robót drogowych, które mijałem po drodze jestem
już znacznie spóźniony – tutaj muszę zwolnić. Wiatr na
moście jest tak silny, że lepiej nie żartować. Powolutku
przetaczam się przez most i już jestem na tej słynnej wyspie.
Faktycznie – to jakby inny świat. Niesamowite widoki,
charakterystyczne skały, piękna, jak na ten surowy klimat
roślinność, urocze wioski... W jednej z nich przyszło mi nabrać
paliwa i tu pierwsza niespodzianka – pani na stacji benzynowej
odzywa się do mnie w starym szkockim języku – gaeliku. Na
szczęście widząc moją zdziwioną minę szybko przechodzi na
angielski.
Tankowanie trwa wieki – w końcu
trudno oczekiwać od małej, wiejskiej stacyjki szybkiej pompy dla
TIRów, a bak mam pokaźny. Wiem już więc, że na prom na
pewno nie zdążę – informuję o tym szefa i w spacerowym tempie
docieram do Uig. Uig jest to miasteczko, jeżeli można tak nazwać
te parę domków na krzyż, okalające zatokę, z której
odpływają promy. Poza terminalem (czyli baraczkiem) linii
promowych, mikroskopijną stacją benzynową i paroma sklepikami nie
ma tu praktycznie nic. Jeszcze hostel, camping, kościół, Pub
i baraczek z mini browarem szumnie nazwany “Industrial Estate”.
Co do promu – niespodzianka. Następny odpływa jutro o 9:40
rano... Jest 16. Co robić? Zostawiam ciężarówkę
zaparkowaną na pasie dla oczekujących na prom i powierzywszy ją
opiece miejscowych pijaczków przesiadujących pod Pubem
wdrapuję się na pobliskie wzgórze. Widoki są przepiękne -
praktycznie w każdym kierunku, w który się nie obrócę
– wyspy. Czasem całe pasma, czasem pojedyncze pagórki
wystające z oceanu. A o to i mój cel – South Uist. Tą
trudno zauważyć, ponieważ w większości ledwo wystaje ona ponad
powierzchnię morza.
Wieczór spędzam w miejscowym
barze w towarzystwie li i jedynie pani barmanki. Nie wiem jakim cudem
opłaca się jej prowadzić ten biznes. Powoli sącząc sobie piwko
uczę się z podręcznika, który wziąłem ze sobą, żeby nie
marnować czasu... Jak tak dalej pójdzie i będę miał tyle
czasu na naukę to w mig zostanę co najmniej doktorem. W końcu czas
na sen – wdrapawszy się do “kurnika” ze zdziwieniem odkrywam,
że jest tam całkiem wygodnie a miejsca jest ze trzy razy więcej
niż myślałem.
Dzisiaj jednak cały dzień
spędzimy razem – Ray za zadanie ma pokazać mi co i gdzie.
Większość czasu więc spędzam próbując nadążyć za nim
po wąziutkich wyspiarskich dróżkach – tu nawet główna
arteria z rzadka ma po jednym pasie ruchu w każdą stronę.
Przeważnie jest to pasek asfaltu w sam raz na szerokość mojej
ciężarówki, z rzadka wyposażony w zatoczki pozwalające na
wyminięcie się z jadącymi z naprzeciwka. Drogi obojętnie czy
prowadzą po lądzie czy po wodzie usadowione są na usypanych z
kamieni groblach, podobnie jak wszystkie budynki – w przeciwnym
razie wszyscy brodzili by po kolana w błocie. Groble te nie są
jednak splanowane, więc co rusz natykam się na jakieś pocieszne
hopki, co w połączeniu z miękkim pneumatycznym zawieszeniem mojego
fotela daje frajdę nie mniejszą niż na kolejce górskiej.
Ray się nie obija, a ja staram się go nie zgubić, więc
speed-limiter musi się wiele napracować. Tyle dobrze, ze
przynajmniej nie muszę się zatrzymywać – wszyscy kierowcy sami z
siebie ustępują mi, jako większemu.
Od czasu do czasu Ray wskazuje
mi miejsce, gdzie mam się udać a sam w tym czasie leci gdzie
indziej z inną przesyłką – tutaj nadziewam się na pierwszą
nieoczekiwaną trudność. Po zawitaniu na farmę, której
przywiozłem krowie żarcie, okazuje się że pan gospodarz nie mówi
ani słowa po angielsku. Jako że ja, siłą rzeczy, filologiem
gaelickim także nie jestem, musimy poczekać aż ściągnie swojego
syna, z którym będę mógł wyjaśnić zaistniały
problem.
Okazuje się, że nie ma wózka widłowego – dwie
palety krowiej paszy trzeba będzie przenieść na plecach. Z racji
jednak tego, ze szybko dołączył do nas Ray robota udała się
szybciutko, a myśmy wzbogacili się o 10 funtów napiwku na
głowę. W pracy usilnie przeszkadzały nam dwa psy uparcie
podkładając nam pod nogi kije, które chciały aportować...
Na wyspach żyje ok. 2500 ludzi, więc siłą rzeczy każdy zna każdego. I tak na przykład zatrzymawszy się pod jednym z domów, do którego mieliśmy dostawę, wzbudziliśmy zainteresowanie przejeżdżającej kobiety, która poinformowała nas, że właścicielka jest w szpitalu, ale to, czego się spodziewa, to instrumenty medyczne, które są dla niej bardzo ważne... Po wykonaniu paru telefonów podała nam adres jej siostry, która zgodziła się przyjąć dostawę...
Zastanawiam się, czy jestem największym pojazdem na wyspie – zachwycone spojrzenia dzieciaków pokazujących sobie palcami moją ciężarówkę są dużym argumentem za. Jednak w chwilę potem przejeżdżamy koło szkoły, gdzie spotykam znajomą sylwetkę... Coś jednak wydaje się z nią być nie w porządku. Po chwili zastanowienia wreszcie dochodzę do tego, co jest nie tak – w Polsce Autosany mają drzwi po prawej a kierowca siedzi po lewej, Autosan dowożący dzieciarnię do szkoły na South Uist jest natomiast przystosowany do ruchu lewostronnego... Miło jest zobaczyć czasem taki polski akcent w odległym zakątku świata. Podziwiam umiejętności kierowcy, który jeździ po tej wyspie pojazdem o połowę dłuższym od mojego...
Kolejna ciężka przeprawa to dostawa do pani Cambpell. W papierach mam napisane “Mrs Campbell, nazwa wyspy” i tyle. Nawet jednak jakby podano mi kompletny adres niewiele by to zmieniło – wyspiarze wychodzą z założenia, że nie ma sensu nazywać ulic i numerować domy, skoro i tak wszyscy wiedzą gdzie kto mieszka. Odwiedziwszy ileś domów po kolei udaje mi się w końcu trafić do wszystkich Campbellów na wyspie. Oboje nie przypominają sobie, żeby zamawiali jakiekolwiek łóżko. Trudno, wróci ze mną do Glasgow.
Kolację zjadam na miejscu piknikowym.
Siedząc przy stoliku położonym ok. 1.5 m nad poziomem morza,
obserwując światło księżyca odbijające się w liżących piasek
o kilka metrów ode mnie falach wciąż nie mogę nadziwić się
pogodzie – niby taki surowy klimat a ja jem sobie kolację jak
gdyby nigdy nic na środku morza, na dalekiej północy, w
połowie lutego siedząc na drewnianej ławce ubrany w sam polar....
Noc jednak decyduję się
spędzić na nabrzeżu promowym – przez ciągłe szukanie sieci
moja komórka rozładowała się prawie zupełnie i boję sie,
że nie wystarczy energii na budzik o poranku. Pracownik portu
obiecuje obudzić mnie rano, gdybym zaspał. Po drodze do portu udało
mi się jeszcze wysłać sms'a oraz utknąć w korku, jeżeli tak
można nazwać przymusowy postój spowodowany przez upartą
owcę która ułożyła się do snu na środku drogi i o dziwo
nie bała się nawet klaksonu. Przegonienie jej ręczne również
nie wchodziło w rachubę, ponieważ dzielnie bronił jej rogaty
baran. Pozostało tylko cierpliwie poczekać w kabinie warcząc
silnikiem i trąbiąc na potęgę aby wreszcie łaskawie zdecydowała
się przejść te dwa metry na bok. Robiąc zakupy w lokalnym
sklepiku poznałem sympatycznego marynarza.
Facet ma nieco ponad
trzydziestkę, po angielsku mówi płynnie, ale wtrąca
gaelickie słowa, nigdy nie był na głównych wyspach
brytyjskich, ze już nie wspomnę o kontynencie a jedyna dalsza
podróż w jego życiu to była wizyta w szpitalu dwie wyspy na
północ...
O ile strasznie zainteresował go fakt, że
jestem z Polski po zadaniu pytania czy mamy tam morze a na nim wyspy
i jak tam nasz przemysł rybacki skończyły mu się pomysły na
zadawanie pytań... Niesamowite – a wydawałoby się, że w XXI
wieku podróżowanie jest czymś naturalnym... W końcu jednak
dojeżdżam do portu. Niestety nie dane mi jest zasnąć w spokoju
– lokalni dresiarze, wszyscy czterej, jeżdżą do późna
swoimi tuningowymi vauxhallami budząc mnie co około 35 minut –
widocznie tyle czasu zajmuje pojechanie na drugi koniec wyspy i z
powrotem. Nic to – wyśpię się na promie – w końcu rejs trwa
ponad 7 godzin...
Następnego dnia ładujemy się na
prom. Ja, trzy samochody osobowe i dwie osoby na pieszo. Biorąc pod
uwagę, że załoga promu to ponad 20 osób zastanawiam się
nad tym jak to się może w ogóle opłacać. Ale być może to
dlatego, że prognoza była sztormowa i nie wiadomo było czy prom w
ogóle wypłynie – pasażerowie mogli zdecydować się na
skorzystanie z krótszej przeprawy na wyspę Skye. Kapitan
jednak zdecydował, że sztormu nie ma i można podjąć rejs.
To
stawia nieco na głowie moje rozumienie pojęcia “sztorm” - do
niedawna myślałem, że jeżeli leżę sobie na kanapce na pokładzie
obserwacyjnym i zaczyna mnie nudzić w brzuchu, to już jest sztorm. Teraz
okazuje się, ze nawet kiedy leżałem na kanapce, a w chwilę
później leżę na podłodze, boli mnie łokieć, kolano i
jeszcze bardziej mnie nudzi, to wciąż nie jest sztorm –
bo w końcu płyniemy. Przeklinam pomysł skorzystania na początku
rejsu z bonu na darmowy posiłek dla kierowców. Następnym
razem skorzystam z niego dopiero, kiedy z oceanu zejdziemy pomiędzy
wyspy, gdzie woda jest spokojniejsza. No, chyba, że będą mieli
kisiel – to najlepszy posiłek dla żeglarzy: łatwo wchodzi, łatwo
wychodzi i w obie strony smakuje tak samo...
Po drodze zawijamy jeszcze do jednego
portu – pomniejsza wysepka Barra wita nas portem Castlebay.
Castlebay czyli zatoka zamkowa – i faktycznie, w środku zatoki, w
wodzie, stoi sobie mikroskopijny zameczek.
W końcu jednak zbliżamy się do Oban.
Pasażerowie już nie pokładają się na podłodze a trupia zieleń
powoli znika z ich twarzy... Steward w megafonie jednak na próżno
namawia pasażerów do skorzystania z usług pokładowej
restauracji...
W końcu dojechaliśmy –
na pace miałem tylko łóżko, materac i kilka pustych palet,
jednak musiały latać one po ciężarówce z niezłą siłą
skoro porozpinała się plandeka... Te pasy, którymi wiążą
ciężarówki do pokładu muszą mieć niezłą wytrzymałość...
No a tymczasem przebijam się przez Oban - jeszcze tylko 3 godziny jazdy i jestem z powrotem w bazie – w Glasgow. Sumując – dojazd i powrót z wysp zajął mi w sumie 20 godzin w tym niecałe 11 godzin jazdy i ponad 9 godzin żeglowania. To co, jestem już marynarzem, czy jeszcze tylko kierowcą?
Jeśli masz pytania odnośnie zatrudnienia na Wyspach: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. |