Kierowca żeglugi dalekomorskiej

Kierowca żeglugi dalekomorskiej

Image
Przepraszam, czy jest tu jakas cywilizacja?
Chciałem podzielić się z Wami wrażeniami z mojej nowej pracy. Firma nazywa się Hebrides Haulage i jak sama nazwa wskazuje zajmuje się dostarczaniem dóbr wszelakich mieszkańcom Wysp Zachodnich, położonych nieco na zachód od Północnej Szkocji.



 

Personalia: Tomek
Wiek: 26 lat.
Zawód wyuczony: nauczyciel fizyki
Zawód wykonywany: kierowca żeglugi dalekomorskiej.
Miejsce Pracy: Glasgow, Szkocja północna, Wyspy Zachodnie (Hebrides Islands).


Przez “dóbr wszelakich” rozumiem naprawdę wszystko co się da – firma zajmuje się nie tylko przesyłkami paletowymi ale i meblami, dywanami, paczkami z TNT (oni tam już własnych pojazdów nie wysyłają), puszkami z piwem, ciastami od babć dla wnuczków, częściami samochodowymi a także dostawami dla wojska, dostawą opon do i od wulkanizatora czy lekarstwami dla aptek i lekarzy.

Moje obowiązki w tej firmie zasadniczo dzielą się na dwa etapy: przez pierwsze dwa dni w tygodniu jeżdżę po Glasgow i okolicy i zbieram przesyłki idące na wyspy oraz dostarczam te, które z wysp przyszły na większy ląd. Druga część tygodnia to właściwa wyprawa i tym właśnie chciałem się z Wami podzielić.


Image
Czyzbym mial najwieksze auto na wyspach?
Środa, ósma rano.Zasiadam za kierownicą solidnie załadowanego DAFa CF. DMC 26 ton, 3 osie, mocny silnik, skrzynia dzielona, kabina krótka z “kurnikiem” na dachu – cóż, komfort kierowcy musi ustąpić praktyce – dzięki temu zabiegowi samochód mieści się w kategorii “do 10 metrów” więc podpada pod tańszą kategorię przy przeprawie promowej.

Wyruszam na zachód. Mijam Clydebank, dawniej wrący życiem ośrodek przemysłu Stoczniowego, pozostawiam po lewej Erskine Bridge, ostatnią przeprawę przez Clyde i już za kilkadziesiąt minut wita mnie zatykający dech w piersiach widok słynnego jeziora Loch Lomond. Trasa moja prowadzi jego zachodnim brzegiem. Pierwsza część drogi to szeroka, dobrze wyprofilowana szosa. Jadę grzecznie 40 mil na godzinę, jak policjant grożąc mandatem przykazał a za mną powolutku formuje się sznureczek pokornych szkotów sunących za mną jeden po drugim. To niecodzienny widok dla polskiego kierowcy – pomimo upartego dawania znać lewym kierunkowskazem że droga przede mną wolna i można wyprzedzać rzadko kto decyduje się na ten manewr.

Trudno – ich strata. I to wielka, bo drugą połowę jeziora Loch Lomond objeżdżać będziemy wąziutką ścieżynką wijącą się wzdłuż linii brzegowej. Jest ona na tyle wąska, że jadąc na wprost mam ok. 10 cm do linii od zarówno prawego jak i lewego koła.
Biorąc pod uwagę całkowity brak skrajni (w UK bardzo łatwo stracić lusterko o latarnię, drzewo, mur czy znak drogowy stojący dosłownie na krawędzi jezdni, dlatego właśnie często spotyka się specjalne ochraniacze na lusterka zamontowane na większych pojazdach) oraz to, ze ładunek, którego większą część stanowią sieci rybackie, pokaźnie wypycha kurtyny dzięki czemu samochód jest lekko licząc o ponad pół metra szerszy już minięcie się z samochodem osobowym na lekkim łuku wymaga dużej zręczności.
O minięciu się z inną ciężarówką lub autokarem na zakręcie można tylko pomarzyć – nawet na prostej oznacza to często dla nas obu zredukowanie prędkości praktycznie do zera.

Ruch na tym odcinku trasy jest dość znaczny, więc przejechanie tego fragmentu drogi zajmuje pokaźny kawałek czasu, tym bardziej że od czasu do czasu decyduję się na zjazd do jakiejś zatoczki aby przepuścić nagromadzoną za mną gromadę pomniejszych pojazdów.


W końcu wyjeżdżamy znowu na cywilizowaną drogę. Szeroka szosa leniwie wznosząca się prowadzi nas w coraz większe góry – widoki są oszałamiające, tym bardziej, że pogoda jest typowo szkocka – chmury wiszą nisko, gdzieniegdzie snuje się mgła, a w kałużach odbija się pokazujące się znienacka od czasu do czasu słońce.
Po pewnym czasie znajduję się na dużym płaskowyżu – na horyzoncie chmury, po mojej lewej i prawej stronie wrzosowiska poprzetykane niewielkimi jeziorkami aż po horyzont, przede mną nitka szosy stanowiąca jedyną oznakę cywilizacji. W zasięgu wzroku nie widać nawet jednego głupiego słupa. Po pewnym czasie droga przebija się przez ciasną przełęcz a następnie zjechawszy w dół wśród przepięknych gór zaczyna podążać wzdłuż linii brzegowej kolejnego jeziora. To znak, że niedaleko Fort William.


Image
Po drodze zawinelismy jeszcze do innego portu.
Samo miasto nie jest zbyt wielkie, ale okolica słusznie słynie z przepięknych widoków. Jednak nie ma czasu na podziwianie ich – jestem już lekko spóźniony a prom nie będzie na mnie czekał. Na szczęście ruch jest teraz o wiele mniejszy (czyli w tłumaczeniu na polski: praktycznie żaden) a i fotoradary raczej też już mi nie grożą, więc wyciskam z maszyny wszystko co możliwe.
To naprawdę duża frajda pomykać sobie po idealnie równej szosie wśród pięknych gór – z górki udaje mi się nawet przekroczyć 65 mil na godzinę (czyli jadę około 100 km/h). Wiem wiem, nie powinienem, ale w zasięgu wzroku człowieka ani widu, ani słychu. Nawet wszechobecne w Szkocji owce gdzieś znikły.

Czas płynie, a ja tymczasem po relaksującym zjeździe dla mojej ciężarówki przyszedł czas ciężkiej pracy – wspinaczka. Ósemka ustępuje miejsca siódemce, siódemka szóstce, szóstka piątce... Nie jest jeszcze tak źle jak na Szkocję, skoro nie musiałem schodzić na dolną skrzynię – pamiętajmy, ze jest to kraj, w którym nie jest niczym nadzwyczajnym spotkanie znaku “stromy podjazd – 20%”. Widok z przełęczy wynagrodziłby mi wszystkie trudy nawet gdybym musiał wspiąć się tam na rowerze, a co dopiero kiedy wyjechałem sobie na górę w luksusowych warunkach. Kolejny zjazd i teraz już większą część drogi podążać będziemy wzdłuż wybrzeża. Przerwa wypadła mi w malutkiej wioseczce wciśniętej w zakole zatoki.


Image
W oczekiwaniu na prom
Spaceruję sobie wokół wozu dziwiąc się pogodzie – jest środek lutego, a ja pół drogi jechałem z otwartym lewym (pasażera) oknem a teraz paraduję w samej cienkiej bluzie... Ciekawostką też są dwujęzyczne drogowskazy – na zielonym tle białymi literami napisane są angielskie nazwy miejscowości, żółtymi – gaelickie. W końcu czas przymusowego relaksu minął i możemy jechać dalej.
Za którymś z zakrętów wita mnie stojący nad krawędzią wody zamek – to znak, że do wyspy Skye niedaleko. I faktycznie – już po kilkunastu kolejnych zawijasach w zasięgu wzroku pojawia się Skye Bridge. Choć ostatnio wyciskałem z silnika ostatnie poty – przez kilka robót drogowych, które mijałem po drodze jestem już znacznie spóźniony – tutaj muszę zwolnić. Wiatr na moście jest tak silny, że lepiej nie żartować. Powolutku przetaczam się przez most i już jestem na tej słynnej wyspie.

Faktycznie – to jakby inny świat. Niesamowite widoki, charakterystyczne skały, piękna, jak na ten surowy klimat roślinność, urocze wioski... W jednej z nich przyszło mi nabrać paliwa i tu pierwsza niespodzianka – pani na stacji benzynowej odzywa się do mnie w starym szkockim języku – gaeliku. Na szczęście widząc moją zdziwioną minę szybko przechodzi na angielski.

Tankowanie trwa wieki – w końcu trudno oczekiwać od małej, wiejskiej stacyjki szybkiej pompy dla TIRów, a bak mam pokaźny. Wiem już więc, że na prom na pewno nie zdążę – informuję o tym szefa i w spacerowym tempie docieram do Uig. Uig jest to miasteczko, jeżeli można tak nazwać te parę domków na krzyż, okalające zatokę, z której odpływają promy. Poza terminalem (czyli baraczkiem) linii promowych, mikroskopijną stacją benzynową i paroma sklepikami nie ma tu praktycznie nic. Jeszcze hostel, camping, kościół, Pub i baraczek z mini browarem szumnie nazwany “Industrial Estate”.

Co do promu – niespodzianka. Następny odpływa jutro o 9:40 rano... Jest 16. Co robić? Zostawiam ciężarówkę zaparkowaną na pasie dla oczekujących na prom i powierzywszy ją opiece miejscowych pijaczków przesiadujących pod Pubem wdrapuję się na pobliskie wzgórze. Widoki są przepiękne - praktycznie w każdym kierunku, w który się nie obrócę – wyspy. Czasem całe pasma, czasem pojedyncze pagórki wystające z oceanu. A o to i mój cel – South Uist. Tą trudno zauważyć, ponieważ w większości ledwo wystaje ona ponad powierzchnię morza.

Wieczór spędzam w miejscowym barze w towarzystwie li i jedynie pani barmanki. Nie wiem jakim cudem opłaca się jej prowadzić ten biznes. Powoli sącząc sobie piwko uczę się z podręcznika, który wziąłem ze sobą, żeby nie marnować czasu... Jak tak dalej pójdzie i będę miał tyle czasu na naukę to w mig zostanę co najmniej doktorem. W końcu czas na sen – wdrapawszy się do “kurnika” ze zdziwieniem odkrywam, że jest tam całkiem wygodnie a miejsca jest ze trzy razy więcej niż myślałem.

Image
Nie! Wiekszy od niego jest ten oto Autosan!
 Poranny chłód wyrywa mnie ze snu przed siódmą rano – trzeba było jednak włączyć to ogrzewanie. Celebrując śniadanie doczekuję promu. Zaokrętowanie i już po około 2 godzinach bujania jestem na wyspie – celu mojej wędrówki. W porcie oczekuje na mnie Ray – kierowca wyspiarskiej furgonetki, który zwykle przejmować będzie ode mnie pomniejsze przesyłki.
Dzisiaj jednak cały dzień spędzimy razem – Ray za zadanie ma pokazać mi co i gdzie. Większość czasu więc spędzam próbując nadążyć za nim po wąziutkich wyspiarskich dróżkach – tu nawet główna arteria z rzadka ma po jednym pasie ruchu w każdą stronę. Przeważnie jest to pasek asfaltu w sam raz na szerokość mojej ciężarówki, z rzadka wyposażony w zatoczki pozwalające na wyminięcie się z jadącymi z naprzeciwka. Drogi obojętnie czy prowadzą po lądzie czy po wodzie usadowione są na usypanych z kamieni groblach, podobnie jak wszystkie budynki – w przeciwnym razie wszyscy brodzili by po kolana w błocie. Groble te nie są jednak splanowane, więc co rusz natykam się na jakieś pocieszne hopki, co w połączeniu z miękkim pneumatycznym zawieszeniem mojego fotela daje frajdę nie mniejszą niż na kolejce górskiej. Ray się nie obija, a ja staram się go nie zgubić, więc speed-limiter musi się wiele napracować. Tyle dobrze, ze przynajmniej nie muszę się zatrzymywać – wszyscy kierowcy sami z siebie ustępują mi, jako większemu.
Od czasu do czasu Ray wskazuje mi miejsce, gdzie mam się udać a sam w tym czasie leci gdzie indziej z inną przesyłką – tutaj nadziewam się na pierwszą nieoczekiwaną trudność. Po zawitaniu na farmę, której przywiozłem krowie żarcie, okazuje się że pan gospodarz nie mówi ani słowa po angielsku. Jako że ja, siłą rzeczy, filologiem gaelickim także nie jestem, musimy poczekać aż ściągnie swojego syna, z którym będę mógł wyjaśnić zaistniały problem.

Okazuje się, że nie ma wózka widłowego – dwie palety krowiej paszy trzeba będzie przenieść na plecach. Z racji jednak tego, ze szybko dołączył do nas Ray robota udała się szybciutko, a myśmy wzbogacili się o 10 funtów napiwku na głowę. W pracy usilnie przeszkadzały nam dwa psy uparcie podkładając nam pod nogi kije, które chciały aportować...

Na wyspach żyje ok. 2500 ludzi, więc siłą rzeczy każdy zna każdego. I tak na przykład zatrzymawszy się pod jednym z domów, do którego mieliśmy dostawę, wzbudziliśmy zainteresowanie przejeżdżającej kobiety, która poinformowała nas, że właścicielka jest w szpitalu, ale to, czego się spodziewa, to instrumenty medyczne, które są dla niej bardzo ważne... Po wykonaniu paru telefonów podała nam adres jej siostry, która zgodziła się przyjąć dostawę...

Image
Sa jednak nawet i boczniejsze drogi.
Kolejne miejsca które odwiedzamy coraz bardziej oddalają się od głównej wyspiarskiej szosy - zakręty stają się coraz ciaśniejsze. Po raz pierwszy więc w życiu mam okazję korzystać z blokady tylnego mostu – a nawet nie tylko okazję, co konieczność. A to dlatego, ze na przykład jeżeli droga skręca w prawo, dla mnie oznacza to konieczność wyjechania lewym przednim kołem na trawę, co i tak nie gwarantuje, ze prawe tylne koła zmieszczą się na asfalcie. A jeżeli się nie zmieszczą, w mig zakopują się w błocie, buksują i jazda na tym się kończy.

Zastanawiam się, czy jestem największym pojazdem na wyspie – zachwycone spojrzenia dzieciaków pokazujących sobie palcami moją ciężarówkę są dużym argumentem za. Jednak w chwilę potem przejeżdżamy koło szkoły, gdzie spotykam znajomą sylwetkę... Coś jednak wydaje się z nią być nie w porządku. Po chwili zastanowienia wreszcie dochodzę do tego, co jest nie tak – w Polsce Autosany mają drzwi po prawej a kierowca siedzi po lewej, Autosan dowożący dzieciarnię do szkoły na South Uist jest natomiast przystosowany do ruchu lewostronnego... Miło jest zobaczyć czasem taki polski akcent w odległym zakątku świata. Podziwiam umiejętności kierowcy, który jeździ po tej wyspie pojazdem o połowę dłuższym od mojego...

Kolejna ciężka przeprawa to dostawa do pani Cambpell. W papierach mam napisane “Mrs Campbell, nazwa wyspy” i tyle. Nawet jednak jakby podano mi kompletny adres niewiele by to zmieniło – wyspiarze wychodzą z założenia, że nie ma sensu nazywać ulic i numerować domy, skoro i tak wszyscy wiedzą gdzie kto mieszka. Odwiedziwszy ileś domów po kolei udaje mi się w końcu trafić do wszystkich Campbellów na wyspie. Oboje nie przypominają sobie, żeby zamawiali jakiekolwiek łóżko. Trudno, wróci ze mną do Glasgow.


Kolację zjadam na miejscu piknikowym. Siedząc przy stoliku położonym ok. 1.5 m nad poziomem morza, obserwując światło księżyca odbijające się w liżących piasek o kilka metrów ode mnie falach wciąż nie mogę nadziwić się pogodzie – niby taki surowy klimat a ja jem sobie kolację jak gdyby nigdy nic na środku morza, na dalekiej północy, w połowie lutego siedząc na drewnianej ławce ubrany w sam polar....

 Noc jednak decyduję się spędzić na nabrzeżu promowym – przez ciągłe szukanie sieci moja komórka rozładowała się prawie zupełnie i boję sie, że nie wystarczy energii na budzik o poranku. Pracownik portu obiecuje obudzić mnie rano, gdybym zaspał. Po drodze do portu udało mi się jeszcze wysłać sms'a oraz utknąć w korku, jeżeli tak można nazwać przymusowy postój spowodowany przez upartą owcę która ułożyła się do snu na środku drogi i o dziwo nie bała się nawet klaksonu. Przegonienie jej ręczne również nie wchodziło w rachubę, ponieważ dzielnie bronił jej rogaty baran. Pozostało tylko cierpliwie poczekać w kabinie warcząc silnikiem i trąbiąc na potęgę aby wreszcie łaskawie zdecydowała się przejść te dwa metry na bok. Robiąc zakupy w lokalnym sklepiku poznałem sympatycznego marynarza.
Facet ma nieco ponad trzydziestkę, po angielsku mówi płynnie, ale wtrąca gaelickie słowa, nigdy nie był na głównych wyspach brytyjskich, ze już nie wspomnę o kontynencie a jedyna dalsza podróż w jego życiu to była wizyta w szpitalu dwie wyspy na północ...
O ile strasznie zainteresował go fakt, że jestem z Polski po zadaniu pytania czy mamy tam morze a na nim wyspy i jak tam nasz przemysł rybacki skończyły mu się pomysły na zadawanie pytań... Niesamowite – a wydawałoby się, że w XXI wieku podróżowanie jest czymś naturalnym... W końcu jednak dojeżdżam do portu. Niestety nie dane mi jest zasnąć w spokoju – lokalni dresiarze, wszyscy czterej, jeżdżą do późna swoimi tuningowymi vauxhallami budząc mnie co około 35 minut – widocznie tyle czasu zajmuje pojechanie na drugi koniec wyspy i z powrotem. Nic to – wyśpię się na promie – w końcu rejs trwa ponad 7 godzin...

Następnego dnia ładujemy się na prom. Ja, trzy samochody osobowe i dwie osoby na pieszo. Biorąc pod uwagę, że załoga promu to ponad 20 osób zastanawiam się nad tym jak to się może w ogóle opłacać. Ale być może to dlatego, że prognoza była sztormowa i nie wiadomo było czy prom w ogóle wypłynie – pasażerowie mogli zdecydować się na skorzystanie z krótszej przeprawy na wyspę Skye. Kapitan jednak zdecydował, że sztormu nie ma i można podjąć rejs.
To stawia nieco na głowie moje rozumienie pojęcia “sztorm” - do niedawna myślałem, że jeżeli leżę sobie na kanapce na pokładzie obserwacyjnym i zaczyna mnie nudzić w brzuchu, to już jest sztorm. Teraz okazuje się, ze nawet kiedy leżałem na kanapce, a w chwilę później leżę na podłodze, boli mnie łokieć, kolano i jeszcze bardziej mnie nudzi, to wciąż nie jest sztorm – bo w końcu płyniemy. Przeklinam pomysł skorzystania na początku rejsu z bonu na darmowy posiłek dla kierowców. Następnym razem skorzystam z niego dopiero, kiedy z oceanu zejdziemy pomiędzy wyspy, gdzie woda jest spokojniejsza. No, chyba, że będą mieli kisiel – to najlepszy posiłek dla żeglarzy: łatwo wchodzi, łatwo wychodzi i w obie strony smakuje tak samo...

Po drodze zawijamy jeszcze do jednego portu – pomniejsza wysepka Barra wita nas portem Castlebay. Castlebay czyli zatoka zamkowa – i faktycznie, w środku zatoki, w wodzie, stoi sobie mikroskopijny zameczek.

W końcu jednak zbliżamy się do Oban. Pasażerowie już nie pokładają się na podłodze a trupia zieleń powoli znika z ich twarzy... Steward w megafonie jednak na próżno namawia pasażerów do skorzystania z usług pokładowej restauracji...

 W końcu dojechaliśmy – na pace miałem tylko łóżko, materac i kilka pustych palet, jednak musiały latać one po ciężarówce z niezłą siłą skoro porozpinała się plandeka... Te pasy, którymi wiążą ciężarówki do pokładu muszą mieć niezłą wytrzymałość...

No a tymczasem przebijam się przez Oban - jeszcze tylko 3 godziny jazdy i jestem z powrotem w bazie – w Glasgow. Sumując – dojazd i powrót z wysp zajął mi w sumie 20 godzin w tym niecałe 11 godzin jazdy i ponad 9 godzin żeglowania. To co, jestem już marynarzem, czy jeszcze tylko kierowcą?




Jeśli masz pytania odnośnie zatrudnienia na Wyspach:

Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.
Wypowiedz się na naszym forum.